Jakoś ostatnio opuszczam się w regularności sobotniego cyklu. Nie oznacza to wcale, że nie oglądam..., wręcz przeciwnie. Większość ostatnio widzianych filmów jest jednak tak przytłaczająca i smutna, że ich opisu Wam oszczędziłam.
Poszukałam troszkę w pamięci i znalazłam opowieść wyjątkową, nawet ośmielę się nazwać ją poetycką.
Obraz, do którego lubię wracać.
"Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" (2003) to zdaje się pierwszy "głośny" film południowokoreańskiego reżysera i scenarzysty Kim Ki-duka. Ciekawostką jest, iż nie ma on wykształcenia filmowego, za to studiował malarstwo i miał w planach zostać duchownym. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ oba elementy (malarstwo i życie duchowne) niejako występują w wybranej przeze mnie opowieści jego autorstwa.
Opowieść ta skradła mi serce i oczy. Jako fan fotografii zwracam zawsze uwagę na zdjęcia i ta opowieść jest zdecydowanie ucztą dla oka (i nie tylko). Głównie zresztą na tym właśnie cały film się opiera, ponieważ dialogi (podobnie jak w dwóch innych filmach jego autorstwa - "Łuk" i "Pusty dom" , które obejrzałam i także polecam) są bardzo lakoniczne.
A film to historia życia dwóch mnichów buddyjskich, Ucznia i Mistrza. To opowieść w pięciu aktach w tle tytułowych pór roku. To opowieść o młodości i starości, dojrzewaniu, krnąbrności, przemianie, pokorze. Znajdziemy tam żar, miłość, zazdrość, pokutę, ukojenie... a to wszystko za pomoca obrazu, a to jest Sztuka!
Po prostu piękny film, że określę go tak banalnie.
Polecam z całych sił!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz